Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szacunku. Miała radosną wesołość starości spokojnej i zdrowej. Przez siedemdziesiąt lat życia nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy. Jej język był nieco swobodny i bezceremonialny, jak przystało na kobietę, która widziała wiele rzeczy, przestała też wierzyć w majestat ludzi i w cnotę nieprzezwyciężoną. Tłem jej charakteru była wielka wyrozumiałość i pobłażliwa litość dla wszelkiej słabości. Oburzała ją tylko, ukrywająca się chytrze, hipokryzya...
— To są tylko ludzie, Gabryelu — mówiła do swego siostrzeńca o tych panach z katedry. Don Sebastyan, jak wszyscy inni grzesznicy, mający wiele na sumieniu! Tłomaczę ich, rozumiem, bo nie mogą być przecież inni, niż są. Ale wiesz, chciało mi się nieraz śmiać, kiedy widziałam ludzi, klękających przed nimi. Wierzę w Najświętszą Pannę i w dobrego Boga. Ale w tych panów! Jeśli zna ich się tak, jak ja ich znam... W gruncie rzeczy jestto poprostu życie; i złe leży nie w samych błędach, ale w ukrywaniu ich w graniu komedyi, jak to robi mój łotrowaty zięć ten hipokryta, wysoki, jak dom, bije się w piersi, całuje posadzkę, jak jaki bigot, ale życzy mi śmierci, myśląc, że chowam pieniądze w komodzie, ale ograbia skarbonę Matki Boskiej, kradnie świece i skręca pieniądze na msze. Oddawna wyrzuciliby go za drzwi, żebym się do tego nie wtrąciła: muszę myśleć o swojej, ciągle chorej, córce i o biednych wnuczkach.
Odwiedzającego ją w ogrodzie Gabryela, witała zawsze jednakiemi słowami:
— Jak się masz, cieniu? Wyglądasz lepiej. Opierasz się. Brat twój swoją troskliwością postawi cię na nogi.