Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzę jasne ciała w rozkosznych przegięciach: Venus z Apollinem na różowych chmurach w złotym blasku poranka...
— Zaprawdę, — zawołał Gabryel, — to, co pan mówi, nie jest bardzo katolickie.
— Ale jest artystyczne, — odparł muzyk z prostotą. Mało zajmuję się religią: wierzę w to, w co mnie wierzyć nauczono; a nie moja to rzecz szukać na to dowodów. Oddaję się cały muzyce, o której mówią, że jest najczystszym zamanifestowaniem ideału, że jest „religią przyszłości“. Podoba mi się wszystko, co jest piękne i wierzę w to, jako w dzieło Boga.
Te popołudnia, spędzane w zakątku uśpionej katedry, ta duchowa wspólność, połączyła dwóch mężczyzn węzłami wciąż rosnącej przyjaźni. Muzyk rozprawiał, przewracał partycye lub grał na fisharmonii; rewolucyonista słuchał w milczeniu, przerywając tylko atakami kaszlu. Były to godziny słodkiego smutku, w których dusze ich przenikały się wzajemnie; jeden marzył o porzuceniu więzienia w katedrze, o wyrwaniu się w szeroki świat; drugi wrócił ze świata z organizmem zniszczonym, duszą skołataną, lubując się ponurym spokojem w cieniu tej wspaniałej ruiny i bojąc się najmnięjszem słowem zdradzić tajemnicę przeszłości.

Podczas nabożeństwa Gabryel przechadzał się po klasztorze. Wszyscy mężczyźni byli tu zebrani oprócz szewca, który pokazywał Olbrzymy. Kiedy już się zmęczył trajkotaniem kobiet, stojących przede drzwiami swych mieszkań, wchodził do pokoju dzwonnika, dawnego towarzysza broni, lub schodził