Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i złoczyńcy rozmnożyli się w zastraszający sposób. Jedyną rzeczą, pocieszającą go trochę, była świadomość potęgi katedry, która, przetrwawszy stulecia, mogła się ważyć na dalszą walkę ze swymi wrogami.
Obecnie pragnął tylko uprawiać w spokoju swój ogród, a umierając w Górnym Kościele, jak jego przodkowie, pozostawić nową generację Luna, któraby służyła nadal w świętem wnętrzu kościoła. Jego starszy, dwunastoletni syn, Tomasz, pomagał mu w zajęciach ogrodowych. Drugi syn, Estaban, był tak pobożny, że zaledwie umiejąc utrzymać się na nogach, klękał przed wszystkiemi pobożnemi obrazami, wiszącemi w mieszkaniu i płakał, gdy matka nie chciała go wziąć do kościoła.
Tymczasem bieda wkroczyła do katedry. Zmniejszono znacznie liczbę duchownych — i gdy ktoś umierał, znoszono również jego urząd. Rozstano się z rzemieślnikami: stolarzami, mularzami, szlifierzami, którzy dawniej zajmowali się bez przerwy reperacjami, mieszkając stale przy katedrze. Jeżeli teraz od czasu do czasu zachodziła gwałtowna potrzeba podjęcia jakiejś roboty, godzono robotników na dniówki.
Wiele mieszkań w Claverias stało pustkami. Panowała tam cmentarna cisza. Rząd madrycki (trzeba było słyszeć, z jaką nienawiścią i pogardą stary ogrodnik wymawiał te słowa) toczył rokowania z papieżem w sprawie zawarcia konkordatu. Ograniczono liczbę kanoników — państwo płaciło im odtąd pensję, jako urzędnikom niższej kategorji. Na utrzymanie najwspanialszej katedry hiszpańskiej, tej katedry, która za czasów daniny nie wiedziała, co robić ze swojem bogactwem, oraz na wydatki, zwią-