Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w muzeach, witrynami widać było starożytne bogactwa katedry: masywne srebrne posągi, olbrzymie kule, ozdobione wytwornemi figurkami — wszystko to zrobione z drogich kruszców; puzderka z kości słoniowej, misternie rzeźbionej, zasłony cudne i złote monstrancje, wielkie pozłacane misy o wytłaczanych scenach mitologicznych, z których tryskała pogańska wesołość na ten ponury zakątek chrześcijańskiej świątyni. Na kapach, na mitrach, na sukniach N. Marji Panny klejnoty lśniły całą gamą przepysznych barw. Były tam djamenty tak wielkie, że nasuwały się podejrzenia co do ich prawdziwości, szmaragdy tak ogromne, jak jaja kurze, ametysty, topazy i perły — przedewszystkiem perły, których setki, tysiące spływały na podobieństwa kulek gradu z sukien Matki Bożej.
Cudzoziemcy zdumiewali się tem nadzwyczajnem bogactwem; ale na Gabrjelu, dla którego był to widok codzienny, Skarbiec nie wywierał już żadnego wrażenia.
Klejnoty te podlegały procesowi starzenia się wraz z katedrą — znikał powoli ich pierwotny blask. Djamenty straciły swoje ognie, złoto — połysk, srebro poczerniało, perły stawały się matowe, martwe. Dym świec i atmosfera grobowa położyły na wszystkiem swoją smutną patynę.
Po obejrzeniu skarbca zwiedzano Ochavo — rodzaj panteonu relikwij, gdzie pokazywano w srebrnych i złotych urnach grozę budzące ludzkie szczątki, trupie czaszki o ohydnym uśmiechu olbrzymich zębów, wyschnięte piszczele, spróchniałe i stoczone przez robaki kręgosłupy.
Gabrjel tłumaczył cudzoziemcom słowo po sło-