Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dym razie pewną rozmaitość... A co do wynagrodzenia...
Don Antolin podrapał się z zakłopotaniem po głowie:
— Postaram się wygrzebać coś z funduszy katedralnych. Jeżeli to nawet nie będzie narazie możliwe — załatwi się to później trochę.
I, utkwiwszy niepewny wzrok w Gabrjelu, don Antolin wyczekiwał odpowiedzi. Gabrjel zgodził się — był przecież gościem Kościoła, obowiązywała go więc pewna wdzięczność.
Odtąd Gabrjel codziennie w porze nieszporów opowiadał cudzoziemcom historje zabytków katedry.
Grupy turystów, zaopatrzone przez don Antolina w małe zielone, czerwone lub białe papierki, czekały, aby podziwiać osobliwości katedry. Srebrna Rózga widział we wszystkich zwiedzających lordów lub książąt — dziwił go też niekiedy widok ich skromnych ubiorów. Według niego tylko wielcy tego świata mogli sobie pozwolić na przyjemność podróżowania. Otwierał też ze zdumienia i niedowierzania szeroko oczy, gdy Gabrjel upewniał go, że wielu z nich było szewcami z Londynu, lub kupcami z Paryża, którzy urządzili sobie podczas urlopu przyjemną wycieczkę do starożytnego kraju Maurów.
Pięciu kanoników w komżach, każdy z kluczem w ręku, posuwało się wzdłuż naw — byli to stróże Skarbca. Każdy z nich otwierał zamek, powierzony jego pieczy; drzwi uchylały się ciężko na zawiasach, i ukazywała się oczom ciekawych kaplica, zapełniona wiekowemi skarbami. Za olbrzymiemi, niby