Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

narzucić moją wolę, byle księżyna stawia się hardo, odwołuje się do duchownego trybunału, lub do papieża. Czy jestem, czy nie jestem ich zwierzchnikiem? Czy pasterz pyta się o zdanie swoich owieczek? Czy się ich radzi, skoro je chce wyprowadzić na drogę właściwą? Męczą mnie i zniechęcają do siebie ciągłemi skargami i kłótniami.
Na palcach można policzyć uczciwych ludzi; wszystko to warchoły i tchórze. W mojej obecności schylają czoła, uśmiechają się słodko, pieją hymny na cześć Jego Eminencji, ale, gdy tylko odwrócę się plecami, zamieniają się w kąsające żmije, w skorpjony, których żądło zagraża wszystkiemu. Ach, Tomaso, zlituj się nade mną! Na myśl o ich niegodziwości krew mnie zalewa!
— Nie trzeba się tak przejmować! Jesteś ponad nimi, nakażesz im posłuch!
— Oczywiście, że ich poskromię, przecież oni mnie nie pokonają. Tylko tegoby brakowało! W gruncie rzeczy intrygi tych plotkarzy niewiele mnie wzruszają. Wiem, że wkońcu ugnę tych wszystkich nędzników do mych stóp. Jakie oni mają jednak języki, Tomaso! Wyplątują niestworzone rzeczy o istocie, którą kocham najbardziej ze wszystkich. Oto, co mnie rani!
Tu zbliżył się do ogrodniczki i rzekł szeptem:
— Znasz moją przeszłość lepiej, niż ktokolwiek. Opowiedziałem ci ją, ponieważ żywię do ciebie bezgraniczne zaufanie. Nie jesteś głupia i, czego nie wiesz, tego się domyślasz. Mówiłem ci, kim jest dla mnie Donia Visitacion, wiesz również, co ci nędznicy mówią o niej. Nie udawaj, wiesz o tem dobrze. Wszyscy, nietylko w katedrze, ale nawet w mieście