Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzideł mglił mi oczy. Rodzina moja płakała ze wzruszenia — widziano we mnie sługę Bożego. Ale nazajutrz po święcie, gdy światło gromnic i żar kadzielnic zgaśnie, gdy kościół wróci do swego codziennego wyglądu — rozpoczyna się życie nędzne i trzeba dobrze kręcić głową, aby zarobić na kawałek chleba! Siedem durów na miesiąc!
Gabrjel potakiwał smutnie głową.
— Tak, wy jesteście pierwszemi ofiarami — powiedział. — Czasy wielkich fortun kościelnych minęły już. Nieszczęśliwi chłopcy, wdziewający sutannę w nadziei zdobycia mitry, robią na mnie wrażenie tych emigrantów, co to, udając się w dalekie kraje, osławione przez całe wieki eksploatacyj — przyjechawszy, zastają ziemię bardziej spustoszone i wynędzniałe, niż w ich własnych stronach rodzinnych.
— Masz rację, Gabrjelu. Jednak Kościół — karmicielka ma jeszcze w swoich piersiach wystarczającą ilość mleka, ażeby wyżywić swe dzieci. Ale tylko niektóre dostać się do nich zdołają. Piją też na umór — omal nie pękną, podczas, gdy inne umierają z pragnienia. Można się uśmiać, gdy słyszy się zdanie, że w Kościele panuje równość i idea demokracji! Nigdzie w historji nie spotykamy równie bezwzględnych i bezlitosnych rządów despotycznych!
W dawnych czasach papieże i biskupi byli wybierani przez ogół wiernych i jeśli na złe używali swojej władzy — zrzucano ich z urzędu. Ale dzisiaj w Kościele istnieje arystokracja, rozpoczynająca się od kanoników wzwyż — i ten, któremu udało się sięgnąć po mitrę, przed nikim już nie zdaje rachunku. W stosunkach świeckich usuwają urzędników, zmu-