Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szmerem rzuca się instynktownie wtył, i powraca tam, skąd wyszedł. Nasze przeobrażenia były raczej zewnętrzne, niż wewnętrzne. Dotychczas mamy jeszcze tę samą duszę, duszę XVI wieku. Niedarmo przez trzy wieki byliśmy niew olnikam i Kościoła. Hiszpanie, kiedy zrobią już rewolucję, zerwą się do buntu, zatrzymają się zawsze na progu świątyni. Dlatego też możesz być spokojny o swój kościół prymasowski, Don Antolinie. Czyżby Hiszpanie byli tak pobożni i tak wierzący, jak niegdyś? — zapytasz. Wiesz jednak dobrze, że nie, i masz rację, twierdząc, że dawna chwała Kościoła już nikogo nie obchodzi.
— To prawda — odrzekł Srebrna Rózga. — Wiara zniknęła, nikt nie jest zdolny ponieść ofiary dla dobra Kościoła. Jedynie w godzinie śmierci, kiedy strach się zjawi, niektórzy zaczynają myśleć, jakby nam dopomóc.
— Wiary niema już na świecie. Hiszpan od czasu, gdy zapadł na chorobę religijną, — na którą o mało co nie umarł, żyje w całkowitej obojętności. Wypływa ona nietyle z przekonań filozoficznych, ile z lenistwa umysłowego. Hiszpan wie z całą pewnością, że pójdzie do piekła, albo do nieba; wierzy w to, gdyż tak go nauczono i przechodzi przez życie, nie czyniąc żadnego wysiłku, aby zapewnić sobie pobyt w tem, czy innem miejscu po śmierci. Jest człowiekiem, który wypełnia praktyki religijne, lecz wypełnia je z tępą bezmyślnością. Nie jest bezwyznaniowcem, ani wierzącym; przyjmuje to, co jest powszechnie przyjęte, i żyje w jakimś somnambuliźmie umysłowym. Jeżeli przypadkiem przez umysł jego przejdzie błyskawica krytycznego uświadomienia, wrodzone tchórzostwo gasi ją natych-