Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkanie młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała powstrzymać szloch.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem Tomasa, której samej się na płacz zbierało. — Jest to dobra dziewczyna, szczerze teraz żałująca za swoje grzechy. Gdyby w chwili, gdy ją opuścił ten gałgan-kadet, ojciec jej ją zabrał, nie zaznałaby takiego poniżenia i nędzy. Co się zaś tyczy jej zdrowia, Gabrjelu, to myślę, że ona ma się gorzej, niż ty. Ach, ci mężczyźni, ci mężczyźni z ich pojęciem honoru! Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość w stosunku do bliźniego, to nie wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia memu miłemu zięciaszkowi. Wielmożny pan raczył się rozgniewać, gdy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, aby odszukać tę małą. Rzekł, że z chwilą, gdy się tu zjawi Sagrario, wszyscy uczciwi i porządni ludzie będą musieli wynieść się z katedry i że nie pozwoli swej córce przestąpić przez próg mieszkania. Moralista ten kradnie jednakże wosk ze świec, stojących na ołtarzu Najświętszej Panny i przywłaszcza sobie pieniądze, złożone przez pobożnych na msze, które naskutek tego nigdy się nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie Tomasa zapytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale ja osobiście nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie dobrze i równie dobrze znasz swego brata. Albo rozpłaczę się bezradnie, albo spoliczkuję go za jego upór. Samemu łatwiej uda ci się go przekonać.