Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie starą Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, musiałam wyłożyć także sporą sumę pieniędzy, aby wydostać nieszczęśliwą ze szponów djabła!
Górny Klasztor był pusty o tej porze. Stanąwszy przed drzwiami rodzicielskiego mieszkania, Sagrario nagle ocknęła się z odrętwienia. Rzuciła się wtył i zaniosła się płaczem, jakby w tym domu miało jej grozić jakieś straszne nieszczęście.
— Wejdź, wejdź — mówiła Tomasa. — Jesteś przecież u siebie. Prędzej czy później musiało się to stać przecież!
I wziąwszy ją za ramię, siłą przeprowadziła przez próg. Znalazłszy się w przedsionku, Sagrario przestała szlochać. Toczyła błędnym wzrokiem na wszystkie strony, jakby w przerażeniu, że ośmieliła się tu wejść. Patrzyła ze zdumieniem na przedmioty i sprzęty, które stały na dawnem miejscu, tak, jakby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście, w tym małym świecie, otoczonym cieniem katedry, nic się nie zmieniło. Zmieniła się tylko ona, Sagrario. Wyjechała stąd w pełnym rozkwicie młodości, a dziś powraca stara i chora.
Nastała długa chwila milczenia.
— Twój pokój jest taki, jakim go pozostawiłaś, Sagrario — odezwał się wkońcu Gabrjel ze słodyczą w głosie. — Wejdź tam i zaczekaj aż cię zawołam. Uspokój się i nie płacz! Musisz mi zaufać! Prawie zupełnie mnie nie znasz, lecz ciotka musiała ci powiedzieć, jak bardzo los twój mi na sercu leży. Ojciec twój nadejdzie tu wkrótce. Ukryj się i zachowuj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, dopóki cię nie zawołam.
Kiedy Tomasa i Gabrjel pozostali sami, usły-