Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szek, co chwila rąk ku niebu. Muszę przyznać, że go lubię. Nie przypomina w niczem swego poprzednika, tej rozlazłej gapy, która umiała tylko klepać modlitwy i drżała ze strachu przed każdym kanonikiem. Obecny kardynał nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Niechby się tylko ktoś ośmielił sprzeciwić jego woli. Byłby w stanie podczas nieszporów wpaść na chór i porozpędzać wszystkich, bijąc pastorałem.
Już od dwóch miesięcy nie pokazuje się w katedrze. Obraził się z powodu przybycia do pałacu delegacji kanoników, którzy żądali różnych reform. Petycja rozpoczynała się od słów: „Eminencjo, kapituła jest zdania“.
Don Sebastjan przerwał wściekłym głosem:
„Kapituła nie może mieć żadnego zdania! Kapituła niema rozumu!“ I obrócił się do nich plecami, pozostawiając ich ogłuszonych tym wybuchem pasji.
Kardynał miał słuszną rację, traktując ich w ten sposób. Dlaczego ci panowie wtykają swój nos tam, gdzie nie należy, zajmując się drobiazgami jego prywatnego życia? Czy Don Sebastjan wtrąca się do nich? Czyż im wymawia te grzeszki, o których już wróble na dachach świergocą?
— Co kanonicy zarzucają kardynałowi?
— Niepodoba im się, że sprowadził do pałacu donia Visitacion!
— A kto jest ta donia Visitacion?
— Jakto? Wuj nie zna jej jeszcze? W całej katedrze i w całem mieście mówi się tylko o niej. Przecież to siostrzenica Jego Eminencji! Gdy nadejdzie atak przeklętej choroby, zaczyna krzyczeć, wyć, gryźć prawie, ale wystarczy, aby donia Visitacion weszła do komnaty — momentalnie się uspokaja,