Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzież najtrwożniej migoce światełko, w ostatnich pasmach poświaty, na krańcach miasta? — spytał Hans Alienus oparty o poręcz. — Któż to przeniknąć zdoła? Któż powie, po czem przesunęły się te wszystkie promyki, zanim zapadną w ciemń? Wiem to tylko jedno, że nigdzie, w żadnym z tych tysiącznych domów nie siedzi przy świetle człowiek, któryby mnie oczekiwał z utęsknieniem. Wokoło siebie mam, jak zawsze, pustynię.
Wyprostował się, puścił poręcz i, wkładając laskę pod pachę, ujął ramię towarzysza.
— Ludzie współcześni udają się w dalekie kraje miast iść do klasztoru, to ich zwyczaj, ja zaś byłem mnichem w tym klasztorze. W tej atoli chwili widzę jasno, że jechać muszę. Hans Alienus dotrzymuje słowa. Ten ślub był treścią mego życia, moją niejako religją, a człowiek prawdziwy nie rzuca zobowiązań swych, jeno umiera za nie.
— Nie wrócisz z tej podróży, Hansie! — rzekł Ceder. — Przeznaczeniem jest twojem iść i iść dalej, bez końca. Chciałeś ongiś żyć dla szczęścia... powiedz, czy było tak bodaj przez dzień jeden? Cóż osiągnąłeś temi licznemi krokami swemi? Jak żebrak wędrowałeś od drzwi do drzwi z tabliczką swoją.
Hans Alienus pochylił się, nie puszczając ramienia przyjaciela.
— Dość mi tego szczęścia, — rzekł — iż przebyłem długie życie, doznawszy jego najrozkoszniejszych mąk i najszaleńszych radości.
Starcy stali przez chwilę, oparci o siebie wzajem, potem zaś zawrócili zwolna ku domowi.