Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

starość. W młodości widziałem jaśniej, mawiał do siebie. Czasem błysło jeszcze światełko fantazji, ale mdła poświata jego nadawała wszystkiemu wokół wygląd zimny i obcy.
Pewnego dnia letniego wstąpił na ambonę i wygłosił kazanie na temat:
— Dość ma jeden dzień troski swojej.
Cynowy świecznik kościoła otaczały wieńce stokrotek, czereśnie pukały konarami do szyb, zaś ponad drzwiami widniały malowane na deskach przez wioskowego twórcę naiwne herby z lwami i gryfami.
Zrazu mówił spokojnie i z rozwagą, ale gdy rozgorzał, słowa stały się coraz bardziej obce, a zdania mniej zrozumiałe. Spędził tak dużo czasu pośród wspomnień i książek, że nie mógł jasno powiedzieć co chciał grupce ograniczonych dzieci natury. Zmiarkowawszy to, umilkł smutnie, nie skończywszy łacińskiej jakiej maksymy, i zszedł z kazalnicy.
Słuchacze zapamiętali, wróciwszy do domu, to jeno, że mówił o pogańskim bogu Jowiszu.
Tymczasem nadszedł dzień dziesiątej rocznicy skonu ojca. Umarł o pół do trzeciej w nocy, a Hans przeczekał cały wieczór, od samego zmierzchu siedząc z laską w ręku, przy zegarze, w żółtym gabinecie.
Kazał wnieść do pokoju, gdzie przedtem przesiadywał z ojcem, stary fotel jego i postawić przy otwartem oknie, z którego na tę noc usunięto drewniane okiennice.
Gdy zegar wybił drugą, wstał Hans. Zimny dreszcz go objął aż do skroni, ale opanował się zaraz, gdyż pragnął bardzo zobaczyć zmarłego, choćby jeno w postaci przemijającego widziadła. Strach znikł, Alienus poszedł do siebie, wziął świeżo wyprasowaną