Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obejrzawszy się, rozpoznał stojącą na stromym upłazie skalnym, starą sosnę. Był to przyjaciel lat młodocianych, który, nie starzejąc się z pozoru przez wieki całe, słał wokół cień gęstych gałęzi. Usiadł na stosie suchego, spadłego z góry chróstu, oparł plecy o pień i zasnął twardo, po macierzyńsku chroniony przez drzewo, jedyną dawną istotę żywą pośród całego krajobrazu, który mu był jeno wspomnieniem.
Tymczasem zadął wiatr, a wrzosowiska i bagna jęły nucić żałosne, niesamowite klechdy bohaterskich czasów.
Zbudzony chłodem świtania, wstał i opuścił schronisko. Poniż miejsca gdzie stał, zobaczył czerwony budynek główny, o białych kominach i również białych słupach ganku, wyglądających tutaj jakoś obco, jak i on sam. Po jednej stronie podwórza stała czerwono malowana oficyna, po drugiej kościołek drewniany bez cmentarza, bowiem był własnością pana posiadłości. Czereśnie pukały gałęźmi w szyby, zaś kilka kroków od podjazdu leżał biały głaz, z którego, jak powiadała legenda, dosiadała konia św. Brygida, odjeżdżając po mszy do domu, do leżącej poza rzeką, ulubionej Vadsteny swojej.
Znużony jeszcze usiadł na kamieniu, a w tejże chwili zaczął bić dzwon poranny. Przemówił drugi znów przyjaciel, znanym dobrze językiem, chrapliwemi, przenikliwemi dźwiękami, które niepodobne były do żadnego innego dzwonienia, na całej ziemi.
Pochylił na piersi głowę i zapłakał.
Gdy głos przebrzmiał, wstał spiesznie. Poniosło go znowu wrażenie, skrystalizowane w decyzję. Serce rzekło raz jeszcze, ale zimno i rozkazująco tym razem: Czegóż tu szukasz?