Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kowale mieli maski, błękitne okulary, koszule, drewniane chodaki i spodnie, przywiązane powyż kolan do gołych nóg rzemieniami. Pochyleni, otoczeni skrami obracali sztabę przy pomocy obcęgów, a młot płaszczył lśniącą masę, jak ciasto. Po chwili jednak stanęło koło pompy wodnej, jeden z kowali zrzucił maskę, a wędrowiec rozpoznał jego rysy, zdradzające pochodzenie walońskie. Przypomniał sobie, że głowa ta miała dziecięce, rumiane policzki, a ta owłoszona, żylasta noga, była ongiś krągła i pluskała się ochoczo w wannie.
— Czegóż tu właściwie szukasz? — szepnęło mu serce. — Niema już tego, co zatrzymała pamięć twoja. To okolica zgoła obca. Wracaj, zanim zbłądzisz.
Ale nie zawrócił, jeno ruszył dalej.
Pomiędzy dwoma wielkiemi czereśniami leżał wpoprzek drogi szeroki pas światła, z otwartych drzwi pieca hutniczego, sklepionych, niby forteczna brama. Przed drzwiami siedział na ławie, otoczony czeladnikami hutnik, z nożem zatkniętym za skórę fartucha i zasmolonemi, rudemi bokobrodami. Żaden z nich nie mówił, a Hans nie mógł iść dalej, nie przekraczając świetlnego pasa i nie zdradzając swej obecności.
Stał zmęczony, opierając się łokciem o ścianę pieca i przeczesywał zgrubiałemi palcami włosy. Niby kryjący się zbrodniarz, kroczył teraz oto przez rodzinne miejsce, które mu się tak drogocennem wydawało. Cóż go tu przywiodło i jaka mu przyświecała nadzieja? Serce raz po raz radziło, by wracał póki czas, powtarzając, że równie jest obcym tu i tam, skąd przybywa, jak wszędzie kędy szuka domu, by go nazwać ojczyzną swoją.