Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się — odparł Hans, — że w czasach naszych czujemy ducha antyku conajwyżej po wesołej uczcie biesiadnej.
Ale zwinny, jak młokos, ksiądz przepadł już w ciżbie. Hans nie wszedł do domu, w którego drzwiach tyle było obcych twarzy, ale ruszył dalej, bez celu, ulicą. Poza murami miasta pasły się trzody wołów, pod strzaskanemi arkadami akweduktu. Dzień konał, jakby pod zimnym wiewem z krainy cieniów.
Hans szedł coraz to dalej. Chłopcem jeszcze będąc, wyzwał los. Szukał tego, co trudniej osięgnąć, niż tron cesarski, szukał szczęścia. Już był bliski celu, sięgał go, niemal dłonią i nagle los wsadził mu na nos okulary i napełnił żyły kipiączką krwi stulecia upadku. Przeniknął chytry zamach, ale obok smutku uczuł mocarną żądzę podjęcia walki z siłą, która go chciała powalić.
Chodził ulicami do późnej nocy, buntując się przeciw sobie i wszystkiemu. Przeszedł Piazza del Popolo, gdzie duchy marmurowe, nadnaturalnie wysokie z podniesionemi rękami i skamieniałemi płaszczami spoglądały nań, z krągłych rostrów swoich. Niebawem stanął na Forum, z rzędami osłonionych mgłą kolumn, podobnem do sali balowej, gdzie znikli kędyś goście pozostawiając swe sandały. Bezcelowa wędrówka Hansa przeciągała się z godziny na godzinę. Policzki zaróżowiła mu krew, szedł coraz to raźniej, a chór Eumenid śpiewał, głosem niezliczonych fontann, prastare hymny.
Gdy wrócił, Giuseppe spał już, a podwórze było ciche jak zawsze. Wszedł ostrożnie do kuchni, minął śpiącego Giuseppa i wziął z półki ściennej starą, zużytą latarnię, oraz leżący obok niej ciężki klucz. Po-