Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Teraz dopiero władasz sobą naprawdę! Bądźże tedy zdrów i szczęśliwy, Hansie Alienusie! Jak słyszysz, nauczyłam się wreszcie twego nazwiska. Powiedz jeszcze... nim się rozstaniemy... czy nie masz zamiaru odwiedzić nas?
— Przyjdę w dniu obchodu kostjumowego.
Bez słowa pożegnała go i odeszła.
Wróciwszy wieczorem do swej pustelni, zastał, o dziwo, podwórze zapchane czarno ubranymi panami i robotnikami. W czasie ostatnich tygodni wykopano kilka przedmiotów przy okazji kładzenia rur kanalizacyjnych, toteż nie ździwiła go obecność robotników, ale zobaczywszy wśród tłumu ciekawych wykwintnych jegomościów, domyślił się, że zaszło coś niezwykłego.
Zbliżywszy się, odgadł przyczynę. Natrafiono na starożytny grób i właśnie w tej chwili dobyto i wniesiono do domu napół rozpadłą, jaskrawo pomalowaną trumnę drewnianą, z której wyzierał złoty naczółek. Wszyscy odkryli głowy.
Obecny pośród czarno odzianych panów pater Paviani poznał Hansa i podszedł ku niemu, machając żywo laską i wolną, lewą ręką.
— W sam czas przybywasz pan! — zawołał. — Przypuszczaliśmy, że nie sprzeciwisz się, by wstawiono wykopalisko tymczasem do pustej izby, po drugiej stronie przedpokoju pańskiego. Epoka, którą pan wielbisz, wstaje z grobu i chroni się pod dach pański.
Uścisnęli sobie gorąco dłonie, a ksiądz dodał wzruszony:
— W godzinach, jak obecna, czuję niemal tchnienie starożytnego ducha.