Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzę cię znowu, droga moja, jak siedzisz z pochyloną głową pod deszczem padających, jesiennych liści. Przystępuję i snuję cichym głosem płomienne legendy miłosne z czasów letniego rozkwitu rodzaju ludzkiego. Czy słyszysz tętent kopyt? Patrz, jak dzieci tańczą po łące! Popatrz też na te pary, oblane światłem księżyca, ręka w rękę zmierzające wąskiemi ulicami do domów swoich. Idźmyż za niemi i przemieńmy miłość naszą w baśń przy flecie i w świetle sierpniowego księżyca. A gdy zwiędnie i umrze, to niech będzie wspomnieniem, błogosławionem przez nas oboje. Tak mówię, ty zaś kładziesz głowę na mem ramieniu i podajesz mi swe bezwonne kwiaty, jedyne jakie posiadasz. Zaczynamy oboje łkać, a wkoło nas łkają też wszyscy pod deszczem opadających, jesiennych liści. — Widzisz, — powiadają jedni drugim — tu jest jeszcze jedna gałązka okryta liściem! Rośnie na drzewie miłości. Siądźmy pod nią i radujmy się, jak się radowali prapraojcowie nasi! — Gdy jednak ktoś dotknie gałązki, liście spadają, albowiem zeschły. Tysiące liści pada na nas i na innych. Widzę brunatne, zeschłe, jesienne listowie na ramionach, głowach i twarzach wszystkich ludzi.
Ucałował błędnie napisany list. Czytał go dopóki nie umiał na pamięć i przypiął w końcu szpilką do siatki ponad swem łóżkiem.
— Cóż za dziwny kaprys losu... a kaprys losu snuje wszelkie nici miłosne... ciebie właśnie posadził na tronie mej wyobraźni! Przykro mi niemal, gdy wspomnę twój mdły, melancholijny sposób mówienia. Jakże inaczej przemawiała córka piekarza, u której codziennie kupowałem chleb pszenny! Zdarzały się tam burze, awantury, padł niejeden policzek, a o je-