Strona:Urke Nachalnik - Żywe grobowce.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gospodarz podając nam do stolika chodził na palcach i z wielkim respektem przed Frankiem, bojąc się, by go czemś nie urazić. Nie chciał też już więcej podawać nam napojów, jednakże jedno groźne spojrzenie Franka wystarczyło, by podawał dalej. Prosił mnie tylko oczyma, abym nie pozwolił tu na urządzenie awantury.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Kolega Franka, zwany Bułanem, musiał uregulować rachunek i chwiejąc się na niepewnych nogach, ledwo opuściliśmy przybytek Bachusa. Żegnało nas ciężkie westchnienie gospodarza, który rad był, że widzi nas już za drzwiami swojej restauracji.

XLVII.

Kiedy w towarzystwie kolegów znalazłem się na ulicy, przekonałem się, że prawdą jest, że ziemia się kręci. Nietylko ziemia, ale cała ulica wraz z domami tańczyła mi w oczach. Byłem kompletnie pijany. Jednakże, by nie zdradzać się przed kolegami, że nie umiem pić, starałem się utrzymać na nogach. W pijanej głowie huczała mi wciąż jedna i ta sama myśl: by móc gdziebądź przespać się trochę. Dwaj koledzy trzymali mnie pod ramiona i ciągnęli za sobą do meliny. Wtem nagle puścili mnie, tak, że upadłem jak długi na bruk.
Oprzytomiałem dopiero po przespaniu się na pryczy w komisarjacie. Przypomniałem sobie kolegów i pijatykę, ale w jaki sposób tu się znalazłem — nie mogłem sobie ani rusz przypomnieć Dopiero kiedy postawiono mnie przed komisarzem policji dowiedziałem się, że koledzy byli poszukiwani przez policję. Gdy zauważyli zdaleka zbliżających się agentów, umknęli im przed samym nosem, pozostawiając mnie własnemu losowi.
W tej chwili przez drzwi gabinetu zajrzało dw u agentów, których odrazu poznałem. Jeden z nich, który za Niemców był agentem, teraz nosił mundur komisarza policji. Na jego twarzy pojawił się zwykły jego złośliwy uśmiech, gdy zawołał: