Strona:Urke Nachalnik - Żywe grobowce.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Upadłem znów na ławkę, a handlarz koni zaczął mnie pocieszać.
— Ty dobrze wiesz, że ja byłem najlepszym przyjacielem twego ojca. Takich ludzi, jak był twój ojciec, dziś trudno znaleźć. Powiedz mi, jak ojcu, dlaczego tu siedzisz i nie idziesz do brata? Przecież to twój dom tak samo jak i jego. Po ojcu zostało czem się dzielić. Najlepsze konie i krowy w miasteczku miał twój ojciec, a jakie domy! — tu nachylił się nad mojem uchem i szepnął: — Pieniędzy też dużo zostało. Ja wszystko wiem, tylko sza. Ja nie chcę mieć twego brata za wroga i nie chcę, żeby on wiedział, że to ja ci o wszystkiem mówiłem. Żona jego, to też dobry ptaszek, — tu znów nachylił mi się nad uchem. — Mówią, że ona bije twoje siostry, a nawet im jeść żałuje. O, Boże, — westchnął stary, — czego się dzieci F... doczekały! Ja ci coś powiem. — Usiadł teraz przy mnie. — Niech ci brat da twoja część i ożenisz się. Co było, plunąć na to i już. Nie jesteś panną, co dzieci przynosi do domu. Jesteś mężczyzną i nic po tobie nie znać. Kilka lat przejdzie, ty i ludzie zapomnicie co było i będzie znów dobrze. Co ty na to?
Trącił mnie w ramię, widząc, że nie odpowiadam, tylko patrzę w dal.
— Dlaczego nie odpowiadasz? — trącił mnie po raz drugi.
— Idź do djabła, — zawołałem zrywając się. — Nie zawracaj mi głowy.
Ruszyłem przed siebie zatopiony w myślach, a handlarz koni kroczył przestraszony za mną.
— Jesteś głodny? — zawołał. — Chodź ze mną, starym przyjacielem ojca. Chodź do mojego domu, jeśli nie chcesz iść do brata. Może masz rację. Chodź, będziesz u mnie.
— Idź do cholery, bo jak nie, to ci mordę rozbiję, rozumiesz? — Nie! Tego zrozumieć nie mogę. Ja cię chcę ratować, a ty mnie tak przeklinasz! Na rękach cię nosiłem, kiedy byłeś dzieckiem. Ojciec także mnie prosił, abym dał baczenie na jego sieroty, a ty tak postępujesz...
— Daj mi spokój, — zawołałem przybierając groźną minę.