Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uchodzili za najpilniejszych w tym Urzędzie, nie pomyśleli jednak o tej ewentualności.
— Czy ma pan jakieś życzenie? — spytali przed odejściem.
— Nie — odparł Krygier dumnie.
— Może coś zjeść?
— Nasycił mnie wasz widok.
— Stul pysk! U nas odpowiada się tylko na pytanie. Będziesz śpiewał tak, jak ci zagramy — dodał agent z wyraźnym zadowoleniem, że może zadać Krygierowi ból moralny.
— To będzie zależało ode mnie — ironizował Krygier w dalszym ciągu.
— I od nas — jednocześnie odezwali się obaj wywiadowcy.
Krygier odwrócił się od nich, pogwizdując sobie znaną melodię. Agenci byli dotknięci lekceważącym ich zachowaniem się Krygiera.
— Uważaj, bo źle na tym wyjdziesz — odgrażał się jeden z nich.
— Do widzenia! — rzekł Krygier spokojnie. — Zróbcie mi tę grzeczność i uwolnijcie mnie od nieprzyjemnego towarzystwa... Domyślacie się chyba, że mani teraz nad czymś ważniejszym do zastanowienia się, nit prowadzić z wami „miłe“ pogawędki. Zresztą waszą powinność spełniliście — a za tym wasza rola skończona. Czego jeszcze chcecie? Będę gadał tylko z sędzią śledczym, a zwami — nie!

— Pan jest cwany, panie Krygier. Albo pan udaje niewiniątko. Przecież wiemy, że nie po raz pierwszy trafił pan do ula. Pan zapewne także wie z doświadczenia, że zanim pana przedstawimy sędziemu śledczemu, będziemy musieli „rozmówić się“... To stara metoda, jak świat...
Krygier nie odpowiedział. Utkwił wzrok w ścianie