Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Janek rozkazał jej, by opuściła pokój.
— No, teraz jesteśmy na dobrej drodze i możemy przystąpić do sedna sprawy — rzekł Krygier.
Profesor który był świadkiem tego zajścia odezwał się:
— Zbytecznie traciłem tyle czasu na studia psychologii przestępców... Teraz już naprawdę nie wiem, kto jest porządnym człowiekiem, a kto zbrodniarzem... Człowiek to zagadka.
Profesor wygłosił jeszcze szereg sentencyj, po czym na pożegnanie im rzekł:
— Rozstaję się z wami i radzę wam, jako człowiek życzliwy, abyście zmienili zawód i tryb życia. Oszukujecie tylko siebie.
Po wyjściu profesora, Wołkow odezwał się pierwszy:
— Poco wam potrzebna była obecność profesora? Czyż musi wiedzieć szczegółowo o naszych sprawach?!... Sądziłem, że działacie z większą ostrożnością i w większej konspiracji.
— O, teraz mi się podobasz! — zawołał Bajgełe. — Gadasz jak blatny, a nie jak policjant. Szkoda, że nie byłeś z nami o wiele wcześniej szczery.
Ale oto stała się rzecz nieoczekiwana Wołkow wstał z miejsca. Jego twarz zdradzała dawną pewność siebie.
— Do diabła! — zawołał Wołkow. — Czy wy sobie wyobrażacie, że naprawdę się was uląkłem? Wasz trick z „zimną kokotą“ na nic się nie przyda. I jak ważyliście się mnie tu wziąć na badanie, jakbym był złodziejaszkiem na podobieństwo wielu z was?
— Nie denerwuj się! — odezwał się Krygier. — Mamy w ręku przeciw tobie takie dowody, że już się nie wykręcisz.
— Dowody? Jakie? — udawał Wołkow pewnego siebie.