Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Właśnie dlatego, że nikt nam nie uwierzy, wolimy, abyś ty się przyznał. My wszak jesteśmy zbrodniarzami, a ty — przyzwoitym człowiekiem, komisarzem policji, stróżem bezpieczeństwa — ironizował Krygier.
Janek złapał Wołkowa za klapy i, zatopiwszy swój wzrok w jego przerażonych oczach zapytał:
— Przyznajesz się, czy nie? — krzyczał Janek.
— Tylko bez przemocy! — odezwał się profesor.
— Przecież to ich metoda — zawołał Krygier.
— Przyznajesz się, czy nie? — krzyczał w niebo.
— Nie! — jeszcze głośniej wołał Wołkow.
Janek głośno klasnął dłońmi. Jakby w odpowiedzi na to z drugiego pokoju rozległ się śmiech kobiety. W chwilę po tym drzwi się otwarły i na progu ukazała się „zimna kokota“. Odważnie zbliżyła się do Wołkowa.
— Znasz tę dziewczynę? — roześmiał się Bajgełe. — Widzisz, że cię nie oszukałem i że w tym domu są ładne kobietki...
Wołkow spojrzał ostro na „zimną kokotę“, ale zanim zdążył coś powiedzieć rzuciła mu prosto w twarz:
— Tyś zamordował policjanta!... Już zapomniałeś coś mi opowiedział?
Wołkow był zdruzgotany. „Zimna kokota“ ciągnęła dalej:
— Coś przypuszczał? że ciebie kocham?!... Cha-cha-cha... Ja. córka starego złodzieja miałabym kochać policjanta, który prześladuje moich najbliższych? Zawsze cię nienawidziłam, a teraz daję ci tego dowód!
Wołkow, wściekły, zawołał:
— Zabierzcie tę „skórę“ z przed moich oczu! A z wami ułożę się!
— Już ci się nie podobam? — drażniła go.