Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeszcze trzydzieści minut, panie komisarzu.
Drugi z dwuch strażników, którym byt Antek, grzał się spokojnie przy piecyku i czytał gazetę.
— Czy nie obawiacie się — zapytał komisarz — że lada moment mogą tu wpaść moi ludzie i was związać?
— Nie, panie komisarzu. Pamiętamy o wszystkim i zabezpieczyliśmy się też przed tą ewentualnością.
— A jednak. Jesteście tylko poszczególnymi jednostkami. A my, policjanci, mamy do pomocy wojsko, broń, armaty, więzienia. Mamy przeciwko wam całą opinię publiczną. Jesteście wobec nas, jak robactwo, które można wytępić każdej chwili.
— Panu się wydaje, panie komisarzu. W rzeczywistości sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Gdyby nie zdrajcy, nigdy byście nie natrafili na nasze ślady. Nigdy. Rozumie pan?
Milczek utkwił wzrok w komisarzu. Przez chwilę za igrały w jego oczach dziwne płomyki. Cała otchłań nienawiści, jaką czuł do tego typu ludzi co Szczupak, odmalowała się w jego spojrzeniu. Ale po chwili opanował się i twarz jego przybrała dotychczasowy wyraz uprzejmej gościnności.
Antek odłożył gazetę i spojrzał wrogo na Szczupaka. Milczek dał mu znak, by się nie unosił. Komisarz żałował w duchu, postawionych pytań.
— Jednak radziłbym wam zmienić dotychczasowy tryb życia, — przybrał Szczupak ton ojcowski.
— I my byśmy panu radzili nas dłużej nie prześladować — odpowiedział Milczek tym samym tonem. Innym razem może pan wpaść w takie ręce, które się nie powstrzymają przed mokrą robotą.
Antek, który nigdy nie widział Milczka tak elokwentnego, uważnie przysłuchiwał się jego słowom.
Szczupak pzechodził katusze. Każda chwila wyda wała mu się wiecznością. Chciałby się czymprędzej zna-