Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wnet sięgnął ręką do kieszeni, skąd dobył gwizdka i chciał już uderzyć na alarm. W mgnieniu oka znalazł się w kleszczach żelaznych ramion Janka. Jakby na dany rozkaz wszyscy rzucili się na komisarza. Krygier przyłożył Szczupakowi rewolwer do głowy.
— Moi ludzie strzegą wyjścia. O ucieczce nie macie co marzyć.
— To nasza rzecz — odparł z zimnym chytrym uśmiechem Bajgełe. — Uprzedzamy cię tylko, że, o ile tylko piśniesz słówkiem nawet, natychmiast będziesz wykończony na zimno. Nam już wszystko jedno. Zresztą ty, na naszym miejscu, postąpiłbyś nie inaczej.

Momentalnie skrępowali Szczupaka powrozami, owinęli go w duży koc i ułożyli go tak na stole.
Bajgełe zaczął się dowcipkować na temat Szczupaka.
— Po pierwsze, wielce szanowny panie komisarzu, musimy się ze sobą porozumieć. W dowód, że jesteśmy gościnni, chcemy pana czymś uraczyć.
Mówiąc to otworzył mu siłą usta i wsypał garść czekoladek. Szczupak zaczął się dusić.
— Za suche?.... Proszę wody — zawołał Bajgełe i wlał mu z karafki trochę wody do ust.
Komisarz krztusił się jeszcze bardziej. Zbladł ze wstydu i strachu. Gorąco żałował w duszy, że odważył się sam przekroczyć ten próg.
— Kogo tu szukasz? — ciągnął Bajgełe dalej. — Znaleźć tu możesz śmierć, a nie nas. Jesteśmy mądrzejsi od was. Powiedz, jacy konfidenci naprowadzili cię na nasz ślad?
— Co chcecie uczynić ze mną? — wybełkotał komisarz.
— To samo, co tyś zamierzał zrobić z nami. Wytransportujemy cię wnet na tamten świat.