Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wołkowa, „Bajgełe“ Jednym pociągnięciem ręki zdarł mu „przyczepkę“. Wołkow podskoczył z oburzenia.
— O! Teraz cię poznaję! — zawołał Janek. — Pragnę właśnie rozmówić się z tobą, bez maski.
— Proszę bardzo! — wyjąkał Wołkow.
Z tajemniczym uśmiechem na ustach, Janek na pełnił kieliszki i rzekł:
— Zanim przystąpię do sedna rzeczy, musimy raz jeden wypić za zdrowie narzeczonej policjanta, zamordowanego krytycznej nocy, po obrabowaniu hrabiny.
Oczy zebranych zatopiły się w twarzy Wołkowa, który naraz, jakby zakołysał się na krześle, a kieliszek wypadł mu z ręki, spadając z brzękiem na podłogę. Wołkow siedział ze zwieszoną głową, jakby dostał ataku sercowego.
— Rozumiemy, rozumiemy cię... — odezwał się „Bajgełe“. — Wzruszyłeś się niedolą policjanta...

Zebrani porozumieli się spojrzeniem.
— Powiedz mi, Wołkow — odezwał się Janek — ile dałeś właścicielowi domu zajezdnego, że mnie zadenuncjował?
— Nie dużo, dwieście dolarów.
— Tak mało? żałuję, że nie byłem wówczas więcej wart — uśmiechnął się Janek. — A teraz powiedz mi, Wołkow, czy, jeżeli cię puścimy stąd, będziesz nas nadal prześladował?
— Muszę. Jestem policjantem. To mój obowiązek.
— A jeżeli ci damy grubszą sumkę?
— Nie przyjmuję łapówek.
— Od kiedy? — uśmiechał się „Bajgełe“.
— To moja sprawa.
— Ale i nasza — zauważył dyplomatycznie Ja-