Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W pewnym momencie zerwała się ona z kozetki i zaczęła Jankowi pomagać w zdejmowaniu palta.
— Pan mnie się coraz mniej podoba — groziła mu filuternie paluszkiem. — Nie znoszę tego!
Rzucila jego palto i kapelusz na krzesło i pociągnęła go ku sobie.
Nie miał czasu na rozwiązywanie zagadki, do jakiego typu uwodzicielek należy przygodna sąsiadka w pensjonacie...
Dotychczas, żadna z kobiet nie narzucała mu się w podobny sposób... Nie rozumiał niczego. Była młoda, powabna, zgrabna, pełna wdzięku, zapewne niebiedna oraz niegłupia.
— To nie jest takie gładkie — odezwał się w nim tajemniczy głos.
Postanowił trzymać się na baczności.
— Filozofie, o czym myślisz teraz? — rzuciła mu prosto z mostu, pytanie, przechodząc jednocześnie na „ty“. To go jeszcze więcej intrygowało.
Janek nie wierzył własnym uszom i oczom. Odsunął się, instynktownie wykorzystując ten ruch.
Przygodna znajoma wybuchnęła śmiechem i jeszcze bliżej do niego się przysunęła.
Janek stanowczym głosem zapytał:
— Kim pani jest i czego żąda pani ode mnie?
— Idiota! — krzyknęła przygodna znajoma. — Miałam o panu inne zdanie. Teraz może sobie pan już pójść!
Podobnej odpowiedzi Janek się nie spodziewał. Ta kobieta trzymała go teraz w swej władzy, a jednak kazała mu iść.
— Czemu pan jeszcze tu sterczy? — zawołała mocnym głosem. — Może zapomniał pan, gdzie drzwi się mieszczą? Proszę, oto one są! — wyciągnęła ręce w odnośnym kierunku.
— Pani mnie stąd wypędza?