Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Janek nie miał teraz ani czasu, ani ochoty na rozmowy i flirty. Chciał już rzucić kilka opryskliwych słów i uwolnić się od natrętnego towarzystwa. Ale wbrew woli mnie mógł przemóc w sobie uczucia, a raczej wrażenia, że przed nim nie stoi obca kobieta. Wydawało mu się, że to Aniela z nim teraz rozmawia. Przez chwilę wpił się w jej twarz oczyma. Naraz potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie dziwne myśli.
— Czym mogę pani służyć? — zapytał oschle
— Cha, cha, cha! — rozbrzmiewał echem w willi jej śmiech. — Pan musi nienawidzieć kobiety.
— Tak... tak... Nawet bardzo...
— Pan jest oryginalnym mężczyzną — nie rezygnowała przygodna nieznajoma. — Po raz pierwszy w życiu słyszę podobne słowa. A ja o panu byłam innego zdania — zabrzmiała w jej głosie nuta niezadowolenia.
Janek nie wiedział, jak dalej postąpić. Księżyc wysunął się z poza chmur i rzucił jasne światło na twarz rozmówczyni.
— A jednak sądzę, że możemy ze sobą trochę porozmawiać na miłym spacerku — ciągnęła dalej przygodna znajoma. — Księżyc pięknie świeci. Piękna noc! Czuje się dziś, jak nowonarodzona — rzekła sentymentalnie.
Janek chciał się od niej uwolnić, ale nieznajoma była kobietą, która przykuwa do siebie od pierwszej chwili.
Bez ceregieli ujęła go pod ramię i, prowadząc go przed siebie, rzekła:
— Już oddawna chciałam pana poznać.
— Ale, pani wybaczy, teraz nie jestem usposobiony do flirtu. Księżyc na mnie oddziaływa mniej rozczulająco, niż na panią.
— Fe, fe — roześmiała się nieznajoma. — Poraz pierwszy widzę tak brutalnego mężczyznę.
— Niestety, taki jestem: zimny drań...