Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wstydził się przed samym sobą i nie zapalił światła, choć miał ochotę przejrzeć się w lusterku.
— Już drugie zabójstwo mam na sumieniu — rzekł do siebie. — Czym to się skończy?
Obleciał go śmiertelny strach. W tej przejmującej zgrozą ciszy myśli o morderstwie napawały go dręczącymi wizjami. W ciemności uczucie strachu spotęgowało się wielokrotnie. Wydawało mu się, że ktoś czyha na niego w gabinecie i że lada moment wyskoczy z ukrycia i schwyci go z tyłu. Zrobi z nim to samo, co uczynił przed chwilą z Reginą.
Zerwał się z miejsca i przekręcił kontakt. Światło zalało jego gabinet. Odwrócił się od lustra. Nie chciał teraz spojrzeć sobie w twarz.
W pośpiechu umył ręce i twarz przy umywalce.
Światło zaczęło go więcej boleć i męczyć, niż po przednio ciemności. Wyłączył światło i szykował się do odejścia.
Pół życia gotów był teraz ofiarować za to, by wyjść z Urzędu Śledczego niespostrzeżony przez niko go. O niczym innym nie był teraz w stanie myśleć. W mózgu huczało, niby w młynie, a głowa ciążyła mu, niby duża kula ołowiana. Czuł się złamany, wyczerpany, jakby wiele nocy bezsennych spędził na męczącej pracy. Świadomość popełnionej zbrodni hamowała jego ruchy i przyciągała go do ziemi.
Aczkolwiek był pewny, że nikt nie śmie jego, komisarza i naczelnika Urzędu Śledczego, posądzać o zbrodnię zabójstwa osadzonej w celi aresztantki, pragnął jaknajwcześniej stąd się wydostać i być jaknajdalej od miejsca mordu.
Niejednokrotnie wypadało mu pozostawać do późnej nocy w gabinecie. Jego obecność w Urzędzie o tej porze nie mogła wzbudzić podejrzenia. A jednak targało nim uczucie niewymownego strachu, od którego kurczył się, stawał się taki mały...