Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie ulegało dla niej wątpliwości, że jej matka żyje.
Aniela odłożyła pismo. Jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Staśka Lipy.
— No, a teraz wierzysz w to?
— Nie! Nie! Nie wierzę! To chciano cię unieszczęśliwić, wiedząc, że mnie bardzo kochasz! — zawołała Aniela, tuląc się do ojca, jakbysię obawiała, że ją opuści. Stasiek Lipa nie miał odwagi odtrącić jej od siebie.
Stasiek Lipa zabrał się do ponownego czytania listu. Badał każdą myśl, analizował każde zdanie. Może jednak doszuka się dowodu fałszu, kłamstwa, nieprawdy. Martwe litery niczego jednak nie zdradzały. I głosiły okrutną prawdę, nielitościwie niszcząc w nim resztki nadziei. Słowa te były pisane ręką jego adwokata, któremu nie miał powodu nie ufać.
List ten brzmiał:

„Drogi Panie!

Nowina, którą Panu teraz komunikuję, napewno uderzy w Niego, niby grom z jasnego nieba. Sądzę jednak że w życiu tyle Pana już spotkało, że i ten niespodziewany cios przeboleje z męską odwagą. Proszę sobie tego zbytnio nie brać, do serca. Czynię to z obowiązku:
Hrabina, o której tylko ja jeden wiem, że była pańską żoną, zwróciła się do mnie do Paryża, abym zażądał od Pana zwrotu córki. Zaufała mi, że Aniela nie jest bynajmniej Pańska córką. Jej ojcem jest tenże hrabia, z którym żyła jeszcze przed ucieczką od Pana.

Łączę pozdrowienia i życzę rychłego opanowania się.

Adwokat Fleur.“