Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

conym głosem. — I tam znalazłem list, który mi złamał resztę życia. Marzenia moje i dążenia rozwiały się w ciągu chwili. Tego nie przeżyję!... — zawołał naraz.
Krążył energicznym krokiem po pokoju.
— Zapal światło — odezwał się Stasiek Lipa, któremu duszno robiło się w ciemności.
— Mów, mów, nie męcz mnie dłużej — jęknęła Aniela, która intuicyjnie wyczuwała, że chwile te są dla niej przełomowe. — Ojcze, ja tego nie wytrzymam, ojcze!...
— Wiedz, że nie jestem odtąd twoim ojcem!...
Słowa te spadły na Anielę, jak grom z jasnego nieba. Oszołomiona stała kilka chwil, jakby nie wie działa, co robić.
— Ojcze drogi!.. — rozkrzyczała się. — Nie jesteś przy zdrowych zmysłach!... Co za urojenie!. Któż jest moim ojcem, jeśli nie ty?

Stasiek Lipa wymachiwał przed siebie zaciśniętymi pięściami, jakby odgrażał się niewidzialnemu wrogowi. W głowie huczało. Pokój cały wirował przed oczyma. Gorycz miał w ustach. Chciał mówić, ale nie mógł. Dreszcze wstrząsały jego ciałem.
Aniela szlochała. Odnosiła wrażenie, jakby ją prze mocą odrywano od pnia macierzystego. Krajano jej ciało żywcem.
— Ojcze, ojcze, co z tobą dzieje? — rozpaczała. — Mamy nie znam, teraz i ty chcesz sie mnie wyrzec, jako ojciec?...
— Nie płacz, nie rozpaczaj, nie tracisz zbyt wiele: ojca-złodzieja... Właściwie powinnaś się czuć szczęśliwa, że tak jest!
W pokoju zapanowała niesamowita atmosfera. Ojciec, którego kochała i wiedziała, że nie był zdolny do tego, by ją w czymkolwiek skrzywdzić, teraz przyjął postawę groźną.