Strona:Urke-Nachalnik - Gdyby nie kobiety.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kilka par rak wyciągnęło się w kierunku więźnia. Janek walczył, jak lew, nie dopuszczając nikogo do siebie. Jeden z „mentów“ schwycił dzban z zimna wodą i lunął Jankowi prosto w twarz. Drugi narzucił mil koc. Następnie wszyscy trzej rzucili się, ciągnąc go do karceru. Napróżno Janek stawiał opór. Rękojeści rewolwerów, którymi tłuczono go po głowie były dość silne. Zakrwawionego, pobitego zepchnięto do pod ziemnych lochów, gdzie mieścił się karcer. Z oddal do chodziły do uszu Janka głuche okrzyki odważniejszych więźniów. Wołali:
— Nie bić!.. Nie bić!
A echo w wąskich długich korytarzach powtarzało:
— Nie bić!..
Po czym w całym gmachu więziennym znów zapanowała głucha cisza. Janek leżał poturbowany w zimnym karcerze. Nie czuł już ciężaru grubych łańcuchów, w które zakuto go na nowo..
Nadszedł wreszcie dzień procesu. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiedli wszyscy oskarżeni w tym procesie: Klawy Janek, Aniela, Stasiek Lipa, Bajgełe“, Józef Zalewacz i „Zimna kokota“.
Nadszedł, jak każdy inny dzień w życiu ludzkości, który jednym przenosi radość, innym — smutek, jednym przyjemność, dla innych znów mija szaro, bezbarwnie jak większość dni roku..
Był to smutny dzień. Na niebie zawisły ciężki ołowiane chmury, jakby się chciały spuścić na ziemię. Padał gęsty deszcz zmieszany ze śniegiem, który natychmiast topniał.
Przechodnie unosili wysoko parasole, aby uniknąć zderzenia. Inni w przemoczonych płaszczach i z podniesionymi kołnierzami, śpieszyli się do przystanków tramwajowych. Wszystko mknęło — ulice, ludzie, tramwaje, przesiąknięte były wilgocią.
A jednak, mimo niepogody, przed gmachem sądu