Strona:U Chińczyków.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem mu za to bardzo wdzięczny, — odparł z uśmiechem William — lecz się obawiam, żeby mnie nie poczęstowano pieczonemi kotami, psami, szczurami i innemi „smakołykami“.
— Próżne obawy! — uspokoił go pan Brown. — Mandaryn Czing-cha przyjmie nas bardzo wystawnie.
William, ciesząc się tą rzadką okazją, ubrał się odświętnie i po pół godzinie opuścił ze swymi przyjaciółmi ambasadę angielską.
Przed gankiem czekała na nich obszerna lektyka. Gdy zajęli miejsca, czterej silni Chińczycy podnieśli ją z ziemi, oparli drążki na ramionach i śpiesznym krokiem ruszyli do domu mandaryna.
Już się zbliżano do celu podróży, gdy w oddali odezwały się przenikliwe głosy piszczałek i głośne krzyki kilkudziesięciu ludzi.
— To narzeczona przybywa! — rzekł pan Brown i kazał tragarzom zatrzymać się w pobliżu wejścia do domu mandaryna.
Na rogu ulicy ukazała się lektyka, niesiona przez czterech służebników, ubranych w bogate szaty.
Przed lektyką kroczyli muzykanci, dmąc w piszczałki i bijąc w bębny.
Tłum, otaczający lektykę, wydawał dzikie, przeraźliwe okrzyki radości.
— Więc w tej lektyce przybywa narzeczona? — spytał William.
— Tak jest! — odparł pan Brown. — Lektyka jest zamknięta, a klucz od niej ma stara służąca, o, ta, — dodał — co kroczy na przedzie orszaku. Chiński zwyczaj każe, aby narzeczona była dla wszystkich niewidzialna, nawet narzeczony jeszcze jej nie widział. I ona również nie zna go wcale.
— To bardzo śmieszne! — zauważyła pani