Strona:U Chińczyków.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brown. — Cóż to będzie, jeśli się nie spodoba swemu przyszłemu mężowi?
— Rzadko to się trafia — odparł pan Brown. — Jeśli jednak narzeczony jest bardzo wybredny, wówczas odsyła pannę młodą do domu jej rodziców, lecz musi im zato zapłacić sporą sumę pieniędzy.
— Dziś jednak nie będziemy świadkami tego wypadku, bo, jak słyszałem, panna jest bardzo przystojna.
Tymczasem orszak zbliżył się do domu mandaryna i zatrzymał się przed drzwiami.
Po chwili we drzwiach ganku ukazał się mandaryn, ubrany we wspaniałe szaty. Muzykanci przywitali go przeraźliwą muzyką.
Mandaryn zeszedł wolno po stopniach ganku, zbliżył się do starej służki, wziął od niej klucz, otworzył drzwiczki lektyki i ciekawie zajrzał do jej wnętrza.
Na miękkiej ławeczce siedziała panna młoda, ubrana odświętnie; gęsta zasłona zakrywała jej oblicze. Mandaryn prędkim ruchem odgarnął zasłonę, poczem wykrzyknął:
— Piękna jak poranek słoneczny!
Podawszy narzeczonej rękę, pomógł jej wysiąść z lektyki i wprowadził do swego domu.
Za nimi weszła reszta orszaku, państwo Brown i William.
Goście zasiedli przy olbrzymim szerokim stole, na którym było ze sto potraw.
Wśród pięknych koszów, pełnych owoców, widniały miski z różnemi potrawami. Były to najdelikatniejsze chińskie przysmaczki: smażone gołębie jaja, dzikie koty, potrawa z żab, suszone robaki, tak ohydne, że sam ich widok wzbudzał wstręt.
Prócz tych „smakołyków“, jak je nazwał William, roznoszono w małych czarkach drobno