Strona:Tryumf.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nadludzko dobry na związanym powrósłem snopie wśród toni zbóż i żeńców z sierpami, a w górze niebo i głos zeń mówiący: „Ten jest on syn mój miły, w którym mi się upodobało“...
W tej chwili ogarnęło go coś, to „coś“, które ogarnia twórcze umysły, kiedy się zdaje, że dusza „skrzydeł“" nie „anielskich“ wprawdzie, ale orlich „dostaje“. Zawrócił się, chciał biec do domu, byle prędzej, byle prędzej, byle natchnienie nie pierzchło, a trwożliwe jest ono, jak motyl, którego cień gałęzi chwianej wiatrem płoszy... Chciał biec — tyle mil — wtem zaturkotał wóz na drodze. Jechał chłop w siermiędze parą dobrych kasztanów, ku miastu. Gdyby wsiąść — jest tak zmęczony, tak głodny, tyle mil przed nim, a tak chciałby natychmiast, jak najprędzej zabrać się do pisania o słońcu, które kiedyś ujrzy powtórne odrodzenie świata, zupełne i doskonalsze, z pomiędzy zbóż i żeńców... Nim dojdzie do miasta, będzie wieczór... Będzie też tak zmęczony, że zaraz spać się będzie musiał położyć — „inspiracya“ może minąć...
„Gospodarzu!“ woła na chłopa.
„Co?“
„Zawieźlibyście mnie do miasta?“
„Bez co nie? Ale ile pon dajom? Bo musę skręcić tęgo“.
Żytniewicz stropił się — pomacał się nieznacznie po kieszeni: pulares był, tylko w nim...