Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 74.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2062   —

— Nie można tracić ani chwili. Muszę za nim popędzić!
Kurt wyskoczył z gospody, wsiadł w dorożkę i kazał jechać pełnym galopem.
Tymczasem rozmowa Sępiego Dzioba z obu dostojnymi panami dobiegła końca. Polecili mu na pożegnanie przysłać Roberta natychmiast po jego przybyciu, a pozatem czekać na dalsze zarządzenia.
Zadowolony z siebie trapper kroczył po ulicach stolicy. Wprawdzie obrał inną drogę niż poprzednio, ale jego zmysł orientacyjny nie pozwolił mu zbłądzić. Niebawem dotarł do hotelu.
Wszedł do pokoju. Za nim wkroczyli tajni ajenci, których uważał za gości. Jeden z detektywów podszedł do stolika i zapytał:
— Pozwoli pan? Czyśmy się już nie widzieli?
— Idź pan do diabla! — mruknął Sępi Dziób.
— Chwilowo nie usłucham. Jeśli jeden z nas ma iść do diabła, to z pewnością nie ja.
Yankes spojrzał na nieznajomego zdziwieniem.
— Hola, chłopcze, szukasz ze mną zwady?
— Może — roześmiał się detektyw. — Zna pan to?
Po tych słowach wyjął z kieszeni monetę i podsunął trapperowi pod oczy.
— Wynoś się ze swoimi pieniędzmi! — krzyknął myśliwy. — Jeśli jeszcze raz podsuniesz mi pod nos ten mosiądz, ukrócę twoje wybryki raz na zawsze!
— Aha! Nie zna pan tego znaku? To mój dowód. Jestem wachmistrzem tutejszej policji.