Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2009   —

— To nie powinno pana obchodzić.
— Być może. Ale pan nie wygląda na człowieka, który mógłby się pytać o statecznych ludzi.
— Nie? A jak wyglądam, hę?
— No, musi pan przyznać, że wyglądasz jak istny zbój.
— Pffttf — trafił go natychmiast ładunek śliny w kapelusz.
— Przekleństwo! Miej się pan na baczności! — zawołał weterynarz.
— Pah, zbóje tak postępują.
— Ale ja sobie wypraszam!
— Nic to panu nie pomoże, jeśli nie wyzbędziesz się grubiaństwa.
— Czy może mówić do pana przez jedwabne rękawiczki? Do pana właśnie! Przychodzi taki obczyźniak niewiadomo skąd i tak mnie opluwa, że wprost nie będę mógł pokazać się w Zalesiu.
Był naprawdę wściekły. Zdjął kapelusz i wyciągnął do nieznajomego.
— Wytrzyj pan — rzekł obczyźniak z zimną krwią.
— Wytrzeć? Ja? Co panu na myśl wpada? Czy zechce pan natychmiast wytrzeć? Jeśli nie, to porachuję się z panem. Zechce pan wytrzeć, bo — podniósł groźnie laskę.
— Co — bo?
— Bo uderzę pana w głowę.
— Bij pan! Pffttf!
Tym razem strumień trafił weterynarza w kurtkę.