Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   2011   —

Naraz usłyszał szybkie kroki.
— Niech piorun trzaśnie — krzyknął przybysz — Co też wpadło temu przeklętemu drabowi do głowy!
Teraz dopiero Sępi Dziób odwrócił głowę.
— Co mnie opadło? Wszak pan widzi.
— Tak, widzę. Zastrzelił kozła!
— No, czy miałem przepuścić taką piękną zwierzynę?
— Drabie, czyś oszalał?
— Oszalał? Ba! Pffttf!
— Do stu par beczek furgonów batalionów! Co tego opada? Czy uważa mnie pan za holenderską spluwaczkę?
— Czy nie wie, że strzelanie do dziczy jest przestępstwem?
Sępi Dziób tak szeroko otworzył usta, że pokazał trzydzieści dwa wspaniałe zęby.
— Do pioruna! O tem, Bóg jeden wie, nie pomyślałem nawet.
— Tak, wierzę. Tacy hultaje dopiero w dybach myślą o karze. Kim jest?
— Ja? Hm! Kimże pan jest?
— Jestem Ludwik Starzyński.
Twarz Amerykanina błysnęła wesoło.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Bardzo nawet. Służę u pana nadleśniczego.
— Nie nosi munduru leśniczego.
— Ponieważ jestem służącym pana podporucznika Helmera.
— A mimo to służy pan u nadleśniczego? Jakże to być może? Czy służy pan dwóm panom?