Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1777   —

— Tak.
— To nasi ludzie rozprawiają się z sprzymierzeńcami Corteja — rzekł Zorski.
Stanąwszy w drzwiach, Zorski ogarnął wzrokiem pole bitwy. Mikstekowie podpalili kilka stosów drzewa. Wysoki płomień wyraźnie oświetlił miejscowość.
Meksykanie zaszyli się w kąt podwórza. Nie było ich więcej, niż dwunastu, piętnastu. Zmiarkowali, że nie mogą spodziewać się ratunku, ani oczywiście łaski, i dlatego bronili się do upadłego. Była to obrona daremna. Nie ulegało wątpliwości, że męstwo zachowa im życie jeszcze tylko przez kilka chwil.
Bawole czoło stał koło parkanu i wysyłał śmiertelne kule w tę zrozpaczoną garstkę.
— Darujmy im życie! — krzyknął Zorski. — Dosyć krwi upłynęło. Trzeba postępować po ludzku.
— Czy sennor Arbellez jest zdrowy? — zapytał chłodno wódz.
— Leży jescze w piwnicy. Wkrótce zaniosę go na górę.
— A więc istotnie skazano go na śmierć głodową? Nie mówcie za tym o ułaskawieniu. Arbellez jest moim druhem i bratem; muszę go pomścić!
Bawole Czoło odwrócił się, podniósł strzelbę i wymierzył.
Uwagę Zorskiego pochłonęła tymczasem inna