Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1711   —

szym osłem. Czy istotnie sądziliście, że taki Cortejo może zostać prezydentem?
— O, nie!
— A więc. W ciemię go bito. Pantera Południa sprzymierzył się z nim, aby go wykorzystać. Czyż nie możemy iść za jego przykładem? Wyrażając się jaśniej, czyż nie możemy zdobyć łodzi na własny nasz pożytek?
— Bez Corteja? Do licha, to byłby połów nielada!
— No, cóż wy powiecie?
— Świetna myśl!
— Tak, świetna! — potwierdzili pozostali.
— I łatwa do wykonania — rzekł przywódca.
— Nie sądzę. Co powie Cortejo?
— Nic, ponieważ go wcale o zdanie nie zapytamy. Gdybym tylko wiedział, że można wam zaufać! Czy sądzicie, że jeden chociażby kur zapieje, jeśli Cortejo zniknie?
— Tak, jego zwolennicy.
— To właśnie my.
— Jego córka.
— Co nas obchodzi córka! Ślepy jest i nie wie, co mu się gotuje. Szybki, pewny cios, a sprawa zakończona.
— Morderstwo? Brr!
— Brednie! Niejeden już umarł! Pomyślcie tylko, jakie skarby są na łodziach!
— Powiadają, że kilka tysięcy strzelb. To bardzo wiele kosztuje.
— Opowiadają nawet o armatach.
— Co tam armaty! Wiem od samego Corteja,