Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1706   —

stało się zadość. Powinien pan tylko rozkazać swym ludziom, aby nie jechali dalej.
— Dobrze.
Powiedział to tonem takim, jak gdyby przystał na żądanie Corteja. Wziął parasol pod pachę, przystawił obie ręce do ust i zawołał tak głośno, aby usłyszano go na parowcu:
— Zatrzymać się tu! To Pablo Cortejo!
Nazwany uchwycił go za ramię i rzekł:
— Do diabla! Co panu wpada do głowy? Po co ich pan zawiadomił, kim jestem?
— A po co mi pan powiedział? — zapytał obojętnie trapper.
— Nie po to, aby pan ryczał na cały głos. Zresztą, nie wystarczy, aby łodzie się zatrzymały. Chodzi mi raczej o to, żeby przybiły do brzegu i oddały fracht.
Sępi Dziób potrząsnął głową i rzekł:
— Tego nie uczynią. Zabronię.
— Potrafimy panu przeszkodzić! Ilu ma pan ze sobą ludzi?
— Nie wiem. Nieraz zapominam rozmaitych rzeczy, a przypominam sobie dopiero po pewnym czasie.
— Wkrótce się dowiemy. Rozkaż pan, aby parowce przybiły do lądu!
— Nie rozkażę.
Cortejo położył rękę na ramieniu Sępiego Dzioba i zagroził:
— Sennor Lindsey, lodzie muszą przybić, zanim się ściemni. Jeżeli pan nie wydasz odpowiedniego rozkazu, potrafię pana zmusić!