Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1705   —

— Oddać panu? — zapytał. — Dlaczego panu?
— Ponieważ potrzeba mi bardzo tych wszystkich rzeczy, które pan wiezie.
— Bardzo potrzeba? Niestety, nie mogę nic sprzedać. Absolutnie nic.
— Och, sennor, nie mówię o sprzedaży. Podaruje mi pan raczej cały ładunek wraz z łodziami i statkami.
— Podarować? Niczego nie podaruję.
— A jednak; zmuszę pana!
— Zmusi pan? — roześmiał się trapper.
Wzruszył ramionami i splunął tak gwałtownie, że ślina trafiła w górną część kapelusza Corteja, a następnie kapała z szerokiego ronda.
— Do pioruna! — zawołał Meksykanin. — Co panu na myśl wpada? Czy wiesz pan, co to za obraza?
— Precz! — rzekł spokojnie Sępi Dziób. — Jestem Englishman. Gentleman może pluć, gdziekolwiek zechce. Kto chce uniknąć śliny, musi zejść z drogi.
— Ach! Oduczymy pana tych żartów. Musi pan zaraz oświadczyć, że oddajesz nam cały ładunek.
— Nie oświadczę.
— Zmuszę pana! Jesteś moim jeńcem!
— Pfftf! — plunął trapper mimo nosa Corteja, nie przestając kreślić parasolem w powietrzu. — Jeniec? Ach! Znakomicie! Bardzo znakomicie! Już dawno chciałem być jeńcem!
— No, w tym wypadku życzeniu pańskiemu