Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1702   —

był przez nich okrążony. Udawał zdumienie i w zakłopotaniu potrząsnął gwałtownie parasolem. Jeźdźcy zeskoczyli z koni; Cortejo zbliżył się do jeźdźca. Rozczarowanie odmalowało się na jego twarzy, kiedy zobaczył rzekomego lorda.
— Kto zacz? — zapytał Anglika.
— Och, kto pan zacz? — mruknął zapytany w odpowiedzi.
— Pytam, kim pan jest? — huknął Cortejo.
— Ja się pytam, kim pan jesteś?! — odparł Sępi Dziób. — Jestem Englishman, przednie wykształcenie, przedni ród. Odpowiem dopiero po panu.
— No, dobrze! Nazywam się Cortejo.
Zdumienie rzekomego lorda wzrosło.
— Cortejo? Ach, Pablo?
— Tak się nazywam odpowiedział dumnie kadydat na prezydenta.
— Thunderstorm! To szczególne!
I ten okrzyk także był szczery. Sępi Dziób był naprawdę zdumiony, że widzi przed sobą Corteja; było to zaś zdumienie nader radosne.
— Szczególne, nieprawda? — roześmiał się Cortejo. — Nie spodziewał się pan tego. Ale teraz powiedz pan, kim jesteś, sennor?
— Nazywam się Lindsey odparł zapytany.
— Lindsey? Ach, to kłamstwo! Znam dobrze lorda. Pan nim nie jesteś!
Sępi Dziób szybko się zorientował. Tego doświadczonego trappera niełatwo było zaskoczyć. Wyplunał długie, cienkie pasmo soku tytuniowego tuż koło nosa Corteja i odpowiedział obojętnie: