Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1669   —

pas, ciągnący się wzdłuż brzegu lasu, w którym zniknęli ścigani.
Zorski i wódz Apaczów podeszli do skraju i zaczęli się czołgać wzdłuż niego. Pod drzewami panowała zupełna niemal ciemność. Po kilku minutach nastała noc. Niezadługo ujrzeli przed sobą, wśród drzew jasne światło.
— Są tam — rzekł wódz. — Rozdzielmy się.
— A gdzie się spotkamy?
— Pod drzewem, pod którym obecnie stoimy.
— Jakże ruszymy?
— Ja na prawo, ty zaś na lewo. Musimy się naprzód dowiedzieć, gdzie są konie; poznamy je po parskaniu.
W chwilę później Apacz znikł.
Zorski wszedł sam w głąb lasu. Idąc od drzewa do drzewa, nasłuchiwał, czy obóz czuwa jeszcze, czy też ułożył się do spoczynku.
Zbliżył się na taką odległość, że mógł wszystko wyraźnie dojrzeć.
Pięćdziesięciu ludzi rozłożyło się dokoła dwóch ognisk, nad którymi piekli mięso. Ubrani byli w strój krajowy, sprawiali jednak wrażenie przypadkowego zbiorowiska.
Zorski położył się znowu na ziemi i zaczął pełzać; zatrzymał się, gdyż dotarł tak blisko, że mógł już słyszeć rozmowę.
Dwaj, siedzący najbliżej, rozmawiali głośno.
— Powiadam ci, żeśmy zbłądzili — rzekł jeden.
— Skądże znowu? Nieraz bywałem w tej okolicy. Znam ją dobrze.