Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1668   —

— Tak — potwierdził Niedźwiedzie Oko. — Minęła zaledwie połowa czasu, którą blade twarze nazywają godziną.
— Słusznie. Mieliśmy ruszyć na północ dopiero później, ale ze względu na ślady tych strzelców musimy podążyć za nimi.
Ruszyli więc na północ. Ślady coraz świeższe świadczyły, że ścigający jadą prędzej, aniżeli ścigani.
Minęło jakie pół godziny. Słońce było już na skłonie, zbliżał się wieczór. Niedźwiedzie Serce podniósł się i, wskazując przed siebie, zawołał:
— Uff! Oto są.
— Czy dogonimy ich? — zapytał Juarez.
— Nie — odparł zapytany. — Musimy śledzić tych jeźdźców, aby wykryć ich zamiary. Zajmie się tym Niedźwiedzie Serce.
Po tych słowach spiął konia ostrogami.
Z porady Zorskiego oddział rozdzielił się na parę grup, aby ścigani nie dostrzegli przewagi.
Po jakimś czasie Niedźwiedzie Serce zatrzymal konia i kiedy zbliżyli się pozostali, rzekł:
— Wjechali do lasu.
— Pozwól nam zsiąść z koni, sennor Juarez — zawołał Zorski.
— Tu, na prerii?
— Nie ma w tym nic niebezpiecznego; zostaniecie tutaj, ja zaś z Niedźwiedzim Okiem pójdę wypatrzyć tych ludzi.
Oddał wodze swego konia Helmerowi. Niedźwiedzie Serce zsiadł również i ruszył za nim.
Preria nie była tu szeroka; tworzyła wąski