Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1665   —

Dowiedziawszy się, po co ich zwoływano, zdziwieni, oddawali broń niechętnie. Ze względu jednak na przeważającą liczbę Indian, tłumili w sobie niezadowolenie nie mając odwagi stawiać oporu.
Tymczasem Juarez siedział w mieszkaniu sennority Emilii i udzielał jej instrukcyj na podróż do Meksyku.
Dźwięk pobudki zbudził mieszkańców miasta. Przeczuwali coś niedobrego; tylko najdzielniejsi odważyli się zbliżyć do ratusza, w którym nagle zabłysło jaskrawe światło, padając na grupę Indian i strzelców, stojących na dole.
Od grupy Indian odłączyła się jakaś postać i podeszła do obywateli. Był to Mariano. Zapytał:
— Ciekawi was, co się tu dzieje?
— Tak — odparło kilka głosów.
Opisał w krótkich słowach przebieg wypadków. Słowa jego wywołały niezwykłą radość.
— Niech żyje Juarez! Niech żyje republika! Śpieszcie zawiadomić miasto! Śpieszcie! Wszyscy republikanie do broni! Za prezydenta i za republikę!
Misja właściciela venty była właściwie zbyteczna, o świcie bowiem w pobliżu ratusza stanęło około tysiąca ludzi, gotowych walczyć w obronie republiki i prezydenta.
Aby nie zwracać zbytniej uwagi, ruszył bocznymi ulicami mały oddział ku południowej bramie miasta, wioząc pośrodku zakwefioną damę. To Emilia opuszczała Chihuahua, aby nie narażać się