Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 46.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1281   —

Hiszpanowi łzy stanęły w oczach, gdy odpowiadał na przywitanie Zorskiego
— Tak sennor, o ja wcale nie mogą wypowiedzieć, jak się cieszę z tego, że pana widzę.
— Ale w jaki sposób dostaliście się tutaj, na ten statek, i popłynęliście aż na Morze Południowe?
Mindrello pokrótce opowiedział swe przeżycia. Zorski słuchał z najwyższym napięciem; gdy dawny przemytnik skończył, rzekł:
— Biedaku, a więc ja ponoszę pośrednio winę za to, co przeżyliście. Jakżeż posiwieliście w przeciągu tych długich lat! Zrobię, co będę mógł, abyście mogli zapomnieć o swych cierpieniach. Rodzina Rodrigandów potrafi odwdzięczyć się za wasze usługi.
W kajucie było gwarno i wesoło. Postanowiono zjeść jeszcze ostatni obiad na wyspie; kapitan chciał wyruszyć po południu.
— Ale dokąd? — zapytał Zorski.
— Do Meksyku, do ojca, — rzekła błagalnie Emma don Fernando.
— Do Meksyku, do Miksteków, — mówił Bawole Czoło.
— Do Meksyku, do Apaczów, — dodał Niedźwiedzie Serce.
— Niech będzie do Meksyku. Popłyniemy tam wszyscy — zdecydował Zorski.
— A gdzie wylądujemy? — zapytał kapitan.
— Tam, skąd odpłynęliśmy na morze, albo raczej na miejsce naszych nieszczęść.
— A więc w Guaymas?