Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 41.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1154   —

bitą szyją. Następca jego pośpieszył ku bramie, otrzymawszy klucze z rąk sułtana.
Sułtan był wściekły. Oświadczył wprawdzie, że pogardza szczepem Somali, ale mimo to wyskakiwał ze skóry, czekając kiedy mu przedstawiciele tego szczepu przyniosą podarki.
Emir zameldował się dopiero w południe. Sułtan nie kazał mu czekać przed bramą, jak to sobie postanowił wczoraj, lecz wydał rozkaz wpuszczenia natychmiast i wprowadzenia do pałacu.
Przywódca karawany zjawił się wkrótce. Towarzyszyło mu pięciu ludzi, którzy eskortowali silnie objuczonego wielbłąda. Wielbłąd ten niósł podarunki dla sułtana. Przejęli je ludzie władcy Harraru. Teraz mógł emir wraz z towarzyszami zjawić się przed sułtanem; musieli wszyscy odłożyć broń i zdjąć obuwie.
Władca przyjął ich obcesowo:
— Dlaczego nie padacie na kolana? — zawołał.
— Padamy na kolana tylko przed Allahem — odpowiedział dumnie emir. — Jesteśmy wolnymi ludźmi i nie modlimy się do żadnego człowieka.
— Dlaczego przybywasz tak późno?
Pytał tonem tak brutalnym, że emir odparł gniewem:
— Bo mi się tak podobało.
— Powinieneś postępować według mojej woli, a nie według swoich upodobań! Czy wiesz, że z twego powodu zabiłem dwóch strażników?
— Nie moja to wina. Przyszedłem tutaj jako kupiec, a nie jako kłótnik, i nie poto, abyś mnie obrażał.
— Usta masz zuchwałe. Czy cię obraziłem?