Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 40.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1126   —

— Wedle rozkazu, panie kapitanie! Pod drzwiami stoją horniści i czekają. Jeżeli będzie chłopak, zagrają piosenkę męską, jeżeli dziewczyna, panieńską.
Leśniczy słuchał uważnie, a wreszcie ryknął:
— Łotrze, człowieku bez czci i wiary, czy mam wyrzucić cię razem z twoją orkiestrą? Czy to uchodzi rżnąć nad uchem słabej położnicy? Spróbuj-no ty się położyć i powić dziecko, a nie wiem, czy będziesz zachwycony, gdy ci kto koncert urządzi. Nie, to niesłychane! Mam wrażenie...
Tu leśniczy przerwał, drzwi się bowiem otworzyły i stanął w nich zadyszany Alimpo.
— Dziewczyna, panie kapitanie! — zameldował.
— Dziewczyna? — zapytał leśniczy. — Naprawdę?
— Tak. Moja Elwira mówi to samo.
— Hura! Zdrowa, co?
— Jak ryba!
— Victoria, hura, hura! Biegnij Alimpo, opowiedz wszystkim, że to dziewczyna, dziewczyna! No, nygusy, czegóż to stoicie z rozdziawionemi gębami? Każdy dostanie dziś ode mnie porządną porcję piwa. Niech panna Zorska upiecze zaraz placek ze śliwkami. A Henryk niech idzie do księdza i zakrystjana.
Poczciwy kapitan czuł się wniebowzięty. —
Tymczasem młoda matka leżała w łóżku i przypatrywała się swemu śpiącemu dziecku. Obok siedziała pani Zorska, matka jej męża.
— Jak się czujesz teraz, Różo? — szepnęła, zatroskana.
— Jestem osłabiona, ale szczęśliwa, — odparła Róża. — Daj mi jego fotografję.