Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 39.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1098   —

Gdyby lord go wysyłał, nie przepuściliby go nasi bravos. Chciałbym jednak zobaczyć takiego Meksykanina, któryby dotknął skarbu, jeżeli ja wysyłać go będę. Zastosuję wszystkie środki ostrożności i prześlę go do banku w Poznaniu. Bank już znajdzie adresata.
— Bardzo jestem wam wdzięczny, sennor; kamień mi zdejmujecie z serca.
— Jak się nazywa chłopiec? Robert Helmer. Ojciec jego jest kapitanem okrętu.
— Zapiszę to sobie. Proszę pana, by sennor zamieszkał raczej u mnie, aniżeli u tego Anglika. Może będziemy musieli nieraz pomówić o całej sprawie. Każe panu przygotować wygodny pokój; sir Lindsay, nie weźmie nam tego za złe. Możecie go przecież odwiedzać. Przynieście skarb. Razem z nim możecie przynieść i czynsz dzierżawny.
Hacjendero kazał zdjąć ciężar z muła i wniósł go z pomocą kilku vaquerów do pokoju. Ładunek składał się z dwóch pakunków; obydwa były zaszyte w surową, skórę bawolą. Pierwszy zawierał czynsz dzierżawny w złocie; sędzia najwyższy pokwitował odbiór. Gdy otworzono drugi, klejnoty zalśniły wszystkiemi barwami tęczy. Benito Juarez wydał okrzyk podziwu:
Dios! Co za cud! — zawołał. — Jakie skarby!
Po chwili dodał z ponurą miną:
— Ten skarb, ukryty w pieczarze królów, mógłby uszczęśliwić Meksyk; ale mieszkańcy jego nie są tego warci. Wódz Miksteków ma rację; niechaj tajemnica zginie wraz z jego śmiercią. — Więc to tylko połowa skarbów, które otrzymał narzeczony waszej córki?
— Tak.